Uroki Zion National Park
- Ciechomscywpodróży
- 20 paź 2017
- 5 minut(y) czytania

Już drugi raz wjechaliśmy do stanu Utah (byliśmy tu już wcześniej, żeby odwiedzić Salt Lake City i Słoną Równinę Bonneville, pamiętacie?), jednak dopiero teraz możemy śmiało powiedzieć, że jest to bez wątpienia jeden z najpiękniejszych stanów USA. Ma kilka parków narodowych, a drogi łączące parki i miasta są bardzo malownicze – czerwone skały, góry, południowa roślinność i mnóstwo słońca – to zdecydowanie moje klimaty. :)
Bardzo nie mogłam się doczekać odwiedzenia kilku parków narodowych: Zion, Bryce Canyon, Capitol Reef, Canyonlands i Arches, a oprócz tego mieliśmy w planach wizytę w Zebra Slot i Dixie National Forest – jak na południową połowę stanu, to całkiem dużo tych wycieczek miało nas czekać.

Pierwszym parkiem narodowym, do którego wjechaliśmy, był Zion. I natychmiast podczas pierwszego, krótkiego szlaku (Canyon Overlook Trail) – zakochaliśmy się w parku na zabój. Już na pierwszym odcinku trasy spotkaliśmy po drodze węża

(pozdrawiamy wszystkich, którzy kochają te długaśne istoty, a w szczególności Cioteczkę Aguleczkę). Widok na kanion był obłędny i zapowiadał doskonałą przygodę w ciągu kolejnych kilku dni.

Gdy przejechaliśmy do Visitor Center, dowiedzieliśmy się, że po parku nie można poruszać się samochodem i musimy skorzystać z darmowego Shuttle Busa. Na szczęście autobusy jeżdżą co kilkanaście minut, więc ich wprowadzenie było doskonałym pomysłem – mniej hałasów i parkingowych przepychanek. U parkowego rangersa dowiedzieliśmy się, że jeśli chcemy ruszyć na dwa wybrane przez nas szlaki (bardzo popularne Angel’s Landing i The Narrows), to musimy być bardzo dobrze przygotowani. Pierwszy z nich odwiedza mnóstwo osób, a trasa jest niebezpieczna i bardzo wąska, dlatego zalecił nam wyruszenie pierwszym autobusem, o 7 rano, by bez przeszkód wędrować bez tłumów. Drugi, to szlak, który w całości prowadzi rzeką – woda ma różną głębokość, z reguły do połowy łydki, a gdzieniegdzie znajdują się fragmenty całkiem suche. Ostrzegł nas, że powinniśmy mieć wodoodporne buty i spodnie, a także laski do podtrzymywania się w wodzie i, że temperatura wody, to obecnie ok. 7 stopni Celsjusza, a w kanionie jest stosunkowo mało słońca. Moja mina nieco zrzedła – 7 stopni? Cały szlak w wodzie? Bez wodoodpornych ubrań i butów? Chyba nie mój klimat...

Jednak już wieczorem zdecydowaliśmy, że przynajmniej spróbujemy zobaczyć, jak ten szlak wygląda.

Zanim dojechaliśmy na nasz kolejny, darmowy camping, przeszliśmy się jeszcze jednym szlakiem: Emerald Pools i z powrotem: Kayenta Trail.

Na tym szlaku znajdziecie piękne wodospady (pod którymi trzeba przejść!), oazy (jeziorka z piękną roślinnością dookoła) i cudowne widoki na kanion i skały. Są to w miarę łatwe i stosunkowo krótkie szlaki, więc polecamy je wszystkim osobom, które nie mają za dużo czasu (lub, tak jak my, przyjechały do parku w godzinach popołudniowych i nie mogą wyruszyć na dłuższy szlak).
Nocowaliśmy w pięknym miejscu, bardzo blisko parku.

Wstaliśmy rano, ale nie za wcześnie (żeby słońce mogło nas ewentualnie ogrzewać w zimnej wodzie) i ruszyliśmy do parkingu Visitor Center, a stamtąd – autobusem na ostatni przystanek. Na początku musieliśmy przejść szlakiem Riverside Walk, który kończy się tam, gdzie nie można już nie iść po rzece. Na szczęście w rogu znaleźliśmy porzucone przez turystów kije, którymi mogliśmy się podpierać podczas naszej wędrówki po wodzie.

I... zrobiliśmy pierwszy krok.
Woda była przeraźliwie zimna. Lodowata! Buty i skarpetki natychmiast zaczęły uwierać, a kostki niemalże wykręcały się na drugą stronę. Pomyślałam, że chyba nie przeżyję tego szlaku, bo nienawidzę uczucia zimna. Ale... trochę szkoda by było poddać się po pierwszym kroku. Zrobiłam zatem drugi. I trzeci. Gdy dotarłam na pierwszą, suchą „wysepkę”, odetchnęłam z ulgą, a w nogach poczułam przyjemne uczucie ciepła. Udało się przejść kilka metrów, więc spokojnie mogę wracać. Ale... może dam radę jeszcze trochę? Po 15 minutach spaceru czucie w nogach powróciło.

W najgłębszym odcinku, do jakiego doszliśmy, woda była za kolana. Jednak widoki rekompensowały „cierpienie”. Za każdym zakrętem słychać było kolejne „wooow!”. Wodospady, skały, kanion i czyściutka rzeka robią niesamowite wrażenie. Przeszliśmy w sumie ok. 3 godzin w obie strony, jednak mając wodoodporne buty (spodnie niekoniecznie), raczej chcielibyśmy przejść jeszcze kilka godzin dłużej. Bardzo polecamy ten szlaki my sami na pewno kiedyś tu wrócimy!

Byłam z siebie naprawdę mega dumna, bo pokonałam jeden z moich najgorszych lęków – strach przed zimnem. Piotrek też się cieszył razem ze mną, bo on przecież uwielbia ekstremalne przygody i gdybym ja nie chciała z nim iść, prawdopodobnie poszedłby sam. Z resztą, jak sam później przyznał, nie wierzył, że jestem w stanie to zrobić. A zrobiłam. Ha!

Tego dnia, mokrzy i zmarznięci, wróciliśmy w miarę szybko na nasz darmowy camping. Następnego dnia planowaliśmy bowiem wstać bardzo wcześnie rano, by ruszyć na szlak Angel’s Landing przed gromadami turystów. Przygotowaliśmy prowiant na cały dzień, ubrania, buty i gorącą wodę do termosu i poszliśmy spać.
Obudziliśmy się o 5:30. Szybko się ubrać, szybko zjeść i jedziemy! Na parkingu byliśmy już o 6:30, bo droga, na której odbywa się ruch wahadłowy i dzień wcześniej czekaliśmy 20 minut na przejazd, tym razem była dla nas od razu otwarta. Przygotowaliśmy więc wszystko, co potrzebne na szlak i ruszyliśmy.

Początkowo należy iść trasą West Rim Trail. Jest to ciężkie podejście pod górę, więc trochę czasu nam zajęło, zanim dotarliśmy do początku naszego szlaku. Razem z nami szło w sporych odstępach kilkanaście osób. Wiedzieliśmy jednak, że musimy się spieszyć, bo w drodze powrotnej możemy spotkać już ogromne tłumy turystów (mimo, że jest połowa października, Zion jest bardzo obleganym parkiem i zupełnie się temu nie dziwimy – piękna pogoda i cudowne szlaki, a jeszcze bardziej spektakularne widoki).

Początek trasy Angel’s Landing to zapowiedź tego, co czeka nas później – pojawiły się pierwsze łańcuchy, chociaż nie trzeba było z nich jeszcze korzystać.

Dalej ścieżka robi się faktycznie bardzo wąska i strona, więc trzymanie łańcuchowych poręczy i podciąganie się na nich jest obowiązkowe.

Po półgodzinnej wspinaczce, na szczycie spotkaliśmy już pierwszych wspinaczy, którzy z radością robili sobie miliony mniej lub bardziej profesjonalnych zdjęć.

Zjedliśmy banany i ruszyliśmy w drogę powrotną. I tu zaczęły się lekkie problemy. Kilka razy musieliśmy czekać w mało przyjaznych miejscach, by przepuścić grupy wchodzące pod górę. Zdarzyło nam się to zaledwie kilka razy, ale i tak byłam przerażona, czy na pewno wszyscy się zmieścimy i nikt nie spadnie w przepaść. Nie wyobrażam sobie pokonywania tego szlaku w późniejszych godzinach (a zwłaszcza w weekend, w szczycie sezonu), bo to musi być naprawdę mało ciekawe i niekoniecznie bezpieczne. Bardzo się cieszę, że dzięki radom rangera, mogliśmy w spokoju kontemplować widoki i świetnie się bawić podczas całej wspinaczki! Bardzo polecamy Angel’s Landing, ale raczej nie dla malutkich dzieci lub starszych osób, na pewno nie dla tych, którzy mają lęk wysokości (kilka osób mijaliśmy na trasie, bo bali się ruszyć w którąkolwiek stronę...) i tych z problemami zdrowotnymi. I, koniecznie, z samego rana!

Po zejściu na dół w dość krótkim czasie, byliśmy bardzo zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Poszliśmy jeszcze na niedługi spacer do Weeping Rock, gdzie spotkaliśmy wycieczki szkolne (super, że te maluchy mogą mieć wycieczki do tak cudownych miejsc!) i pożegnaliśmy się z parkiem.
Jest to zdecydowanie NAJLEPSZY park, w jakim do tej pory byliśmy. Piękny, z ciekawymi szlakami i doskonałą pogodą w październiku. CUDOWNY! I musimy tu kiedyś wrócić. Spędziliśmy w parku prawie trzy dni, a wciąż zostało dużo do zobaczenia (5 dni powinno wystarczyć na większość szlaków). Polecamy bardzo, bardzo!
Comentários