Od Santa Barbara, przez LA i San Diego, aż do granicy z Meksykiem
- Ciechomscywpodróży
- 7 paź 2017
- 5 minut(y) czytania

Gdy opuściliśmy Cambrię, udaliśmy się w stronę Los Angeles. Podróż zajęła nam dwa dni, za to po drodze zwiedziliśmy jeszcze Santa Barbara – przytulne miasteczko z pięknymi willami i długą, publiczną plażą oraz Malibu – miasteczko, w którym można znaleźć zarówno ogromne posiadłości bogaczy, jak również obdrapane płoty, brudne chodniki i wszechobecny syf.

Jeśli mielibyśmy odwiedzić tylko jedno miasteczko, na pewno byłaby to Santa Barbara.
Do Los Angeles dojechaliśmy we wczesnych godzinach przedpołudniowych. Najpierw przejechaliśmy się piękną, bogatą dzielnicą – Beverly Hills.

Polecamy zobaczyć choćby kilka uliczek, nawet jeśli nie planujecie dłuższego przystanku. Szczególnie ładnie wygląda zadrzewiona Rodeo Drive. Następnie przejechaliśmy w stronę Griffith Park, żeby z góry zobaczyć widok na miasto.

Park i widoki są warte poświęcenia odrobiny czasu, ale uważajcie na tłumy turystów – nie wiem, czy to fenomen filmu La La Land, czy zawsze było tu tak tłoczno, ale miliony samochodów i problemy z parkowaniem, szybko nas stamtąd wygoniły.

Kolejnym przystankiem w LA była, oczywiście, dzielnica Hollywood. Chyba nie ma osoby, która przyjechałaby do Los Angeles i nie chciała zobaczyć na własne oczy Alei Gwiazd i otaczających ją hoteli, budynków, sklepów. Ale, wiecie co? To chyba kompletna strata czasu. Ala i Piotrek odradzali nam wizytę tu (choć wiedzieli, że i tak przyjedziemy na Hollywood Boulvard) i mieli całkowitą rację! Może fajnie zobaczyć jedną czy drugą „gwiazdkę”, ale ulica jest naprawdę długa, a wokół gwar, brud i pośpiech – nic specjalnego.

Jadąc samochodem, gdzieniegdzie widzieliśmy z oddali słynny napis „HOLLYWOOD”, ale chcieliśmy zobaczyć go ze znacznie bliższej odległości, dlatego pojechaliśmy w okolicę Lake Hollywood Park, gdzie mogliśmy zaparkować i przejść się zaledwie kilkadziesiąt metrów w stronę znaku. Stąd widać go było znakomicie!

Mimo wcześniejszych, niekoniecznie dobrych doświadczeń z dzielnicą Hollywood, świadomość, że znajdujemy się w mieście, w którym powstało tyle produkcji filmowych i na każdym rogu moglibyśmy spotkać znanego reżysera lub aktora, pozwoliła nam poczuć się naprawdę bosko.
Jadąc w stronę plaż Venice Beach i Santa Monica, przyjechaliśmy jeszcze na chwilkę w okolice Studia Universal. Miasteczko wygląda super i kiedyś (gdy tylko środki nam na to pozwolą), na pewno wrócimy tu na całodniową wycieczkę. Po drodze zjedliśmy jeszcze pyszne burgery w naszej ulubionej ostatnio sieciówce – In-n-Out.

Na Venice Beach dojechaliśmy, gdy słońce schodziło już niżej. Po 19:00 byliśmy umówieni z koleżanką z mojego klubu tanecznego – Amandą, która już od 7 lat mieszka w USA.

Po krótkim spacerze przez Venice Beach i Santa Monica, przeparkowaliśmy samochód i, przechadzając się po plaży, czekaliśmy na znak od Amandy. Dodam tylko, że bardzo polecam zwiedzanie Kalifornii w październiku – plaże są prawie całkiem puste, a pogoda – doskonała!

Z Amandą spotkaliśmy się w przytulnej kawiarni. Opowiedziała nam o swoim życiu przez ostatnich kilka lat – najpierw skończyła liceum w Kansas, później studia w Santa Barbara i od kilku miesięcy pracuje dla Sony (dokładnie dla Columbia Pictures) – brzmi, jak cudowne życie! Amanda nie chce wracać do Polski i, szczerze mówiąc, wcale jej się nie dziwimy. Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór i bardzo dziękujemy, że pracując tyle godzin dziennie, znalazła czas na herbatę w Santa Monica. Buziaki i trzymamy kciuki! :)

Rano pojechaliśmy jeszcze na kilka plaż, m.in. Manhattan Beach, Long Beach i do Newport Beach – miasteczka, w którym rozgrywała się akcja słynnego, młodzieżowego serialu – The O.C. – Życie na fali. Jako wierna fanka, chciałam zobaczyć miejsca znane z ekranu. Niestety, bardzo się zawiodłam. W Newport Beach nie ma ani domów głównych bohaterów (kilka z nich widzieliśmy już w Malibu), ani klubu The Bait Shop, ani nawet serialowego molo – wszystkie sceny były kręcone od Malibu do południowego wybrzeża LA, ale w samym Newport nie kręcili prawie żadnych scen – jedynie ujęcia miasteczka z lotu ptaka. Wszyscy wiedzą, że filmy i seriale oszukują na każdym kroku, ale poczułam się rozczarowana, że nie mogę zwiedzić żadnego z filmowych miejsc.

Podsumowując nasz krótki pobyt w Los Angeles: zdecydowanie nie podoba nam się centrum miasta (choć właściwie nie ma tu ścisłego centrum, tylko porozrzucane na dużym terenie dzielnice/miejscowości, każda oddzielona kilkoma, wielopasowymi autostradami) – głównie dlatego, że są tu tłumy ludzi i gigantyczne korki (to akurat film La La Land pokazał doskonale już w pierwszej scenie...). LA ma kilka bardzo ładnych miejsc, ale są to albo plaże i małe miejscowości na wybrzeżu (tu naprawdę można odpoczać i musi się mieszkać doskonale), albo parki i dziennice willowe. Oczywiście, na pewno trzeba tu zajrzeć podczas pobytu w Kalifornii – ale raczej na plażing niż intensywne zwiedzanie.

Jeszcze tylko jedno miasto zostało do zobaczenia na wybrzeżu USA – San Diego. Wahaliśmy się, czy odwiedzać tę miejscowość, bo może niekoniecznie powinniśmy znów zjeżdżać kilkadziesiąt mil dla miasta (a jak pewnie pamiętacie, nie dla miast tu przyjechaliśmy), ale kilka osób, które spotykaliśmy na naszej drodze, zdecydowanie poleciło nam nieco zboczyć z drogi. I, bingo!

San Diego jest przefantastyczne! Bardzo spokojne, nad oceanem, klimatyczne. Drogi są szerokie, wysokich budynków też trochę znajdziemy, ale miasto sprawia wrażenie nieco leniwego. Warto przejść się do portu i po prostu pospacerować po centrum, parkach, starym mieście, a może nawet odwiedzić park safari (choć my nie skorzystaliśmy z okazji).

Przy okazji wizyty w San Diego, postanowiliśmy na dobre pożegnać się z Oceanem Spokojnym. W tym celu pojechaliśmy do najdalszego punktu na południowy-zachód USA – do parku przy granicy z Meksykiem.

Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć mur, który oddziela te dwa kraje. Zgodnie z oczekiwaniami, widok uznaliśmy za przygnębiający. To w sumie smutne, że obywatele Ameryki Południowej, mają tak bardzo utrudniony dostęp do raju, jakim jest USA. Jakby się tak dłużej zastanowić, właściwie my, Polacy, wcale nie jesteśmy w dużo lepszej sytuacji, a nasz „mur” nie jest tak oczywisty.

Ale tu naprawdę widać ludzi po drugiej stronie siatki, którzy wpatrują się w spacerowiczów, a nad głowami lata kilka helikopterów.

Na plaży spotkała nas jednak miła niespodzianka – bardzo blisko brzegu zobaczyliśmy kilka delfinów, które skakały przez fale. Niestety, nieco dalej, na piasku, spotkaliśmy martwego delfina. Może te poprzednie szukały zaginionego kolegi? Bardzo chcieliśmy komuś o tym delfinie powiedzieć, bo nie byliśmy pewni, czy ktoś się już nim zajmie, ale nie spotkaliśmy w drodze powrotnej ani jednego strażnika parku. Jedynie straż graniczną, gdzieś w oddali.

Po wizycie przy granicy USA i Meksyku, pojechaliśmy wzdłuż muru do miasta El Cajon. Tu i w pobliskich, przygranicznych miejscowościach, jest bardzo dużo Meksykanów. Nawet na stacji benzynowej wszyscy zwracali się do nas w obcym nam języku. Tu też mieliśmy małą przygodę, gdy musieliśmy udać się na wizytę do lekarza – ubezpieczyciel skierował mnie na Emergency Room do szpitala. Na szczęście lekarze szybko się mną zajęli (i, oczywiście, mówili po anielsku), ale muszę Wam powiedzieć, że bardzo się cieszę, że trafiłam do amerykańskiego szpitala. Lekarze (pięciu) skakali dookoła mnie po kolei, zadawali mnóstwo pytań, zrobili miliony badań. Czułam się jak w serialu Doktor House! Po kilku godzinach zostałam wypisana i wszystko było w porządku. Ale jeśli jesteś ubezpieczony i chcesz gdzieś zachorować – szpital w USA to zdecydowanie całkiem przyjemna przygoda.
A teraz, cali i zdrowi, śmigamy na pustynne, gorące tereny.

Comments