Kolejne dni w ciepłej Kalifornii!
- Ciechomscywpodróży
- 1 paź 2017
- 3 minut(y) czytania

Jak zapewne pamiętacie, ostatnią noc spędziliśmy u Zosi i Pepe. Nie mogliśmy zostać z nimi dłużej, bo po pierwsze, oboje pędzili na uczelnie, a po drugie, czekała nas około dwugodzinna jazda do San Francisco, by następnie, o 11:00, wsiąść na prom w kierunku wyspy Alcatraz. Korki przy wjeździe do miasta były ogromne! O 10:30 wciąż jeszcze nie byliśmy na miejscu, a za 20 minut miała się kończyć odprawa na prom. Na szczęście mieliśmy 4 osoby na pokładzie (Ala, Piotrek, Piotrek i ja), więc mogliśmy korzystać ze specjalnego, lewego pasa, przeznaczonego dla samochodów, które wiozą minimum trzy osoby. O 10:50 udało nam się zaparkować samochód i biegiem (dosłownie) popędziliśmy w stronę Pier 33, skąd odpływał nasz prom.

Nie mogłam uwierzyć, że nam się udało!

Najstarszy budynek na wyspie został wybudowany w 1857 roku. Początkowo była to twierdza, wykorzystywana w trakcie wojny. W lochach przetrzymywani byli więźniowie wojenni, a po wojnie przekształcono wszystkie budynki na jedno z najpilniej strzeżonych więzień - Więzienie Alcatraz. Działało ono do lat 60. XX wieku. W latach 1969-1971 Native Americans okupowali wyspę i stworzyli ogromny napis „Home of the Free Indian Land”.

Najciekawsza część naszej wycieczki, to zwiedzanie cel więziennych – każdy zwiedzający otrzymuje słuchawki z lektorem (w kilku językach, polskiego brak) i przechadza się po więzieniu.

Historia jest opowiedziana naprawdę interesująco, zarówno przez więźniów, jak i przez strażników, w tle słychać odgłosy więziennego życia i wszystko to pozwala bardzo dobrze wczuć się w klimat sprzed kilkudziesięciu lat. Bardzo polecam wyprawę na wyspę Alcatraz!

Ważne: aby dostać się na wyspę, należy zarezerwować prom z przynajmniej kilkudniowym wyprzedzeniem (w sezonie nawet miesięcznym), na konkretną godzinę (koszt ok. 30-40$ od osoby). W drugą stronę można odpłynąć promem od dowolnej godzinie. Na pobyt na wyspie przeznaczcie ok. 3 godzin.

Gdy wróciliśmy na ląd, rozpoczęliśmy zwiedzanie San Francisco. To miasto, jako jedno z nielicznych w USA, naprawdę bardzo nam się spodobało. Liczne wzniesienia urozmaicają jazdę przez centrum – można poczuć się jak na rollercoasterze. Urokliwe kamienice, mnóstwo kwiatów, parki i widok na mosty – to zdecydowanie wystarczające powody, by odwiedzić to miasto. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na eksplorowanie, ale wiemy, że kiedyś musimy tu wrócić na dłużej. Jeśli chcecie zjeść coś na szybko w Californii, to koniecznie zajrzyjcie do In-n-Out – sieciówki, która wygląda jak wszystkie fast-foody w okolicy, ale można w niej zjeść naprawdę pyszne i tanie burgery.

Nie zapomnijcie zamówić shake’a – naprawdę warto. Oczywiście gorąco polecam zobaczenie zachodu słońca nad Golden Gate Bridge – my przygotowaliśmy sobie kolację z tym cudownym widokiem i są to wspomnienia nie do opisania.

Wieczorem przejechaliśmy do Mountain View, gdzie zostaliśmy przyjęci na noc do przecudownej Pani Haliny, która od prawie 30 lat mieszka w USA. Ugościła nas bardzo serdecznie, opowiedziała, jak wygląda jej życie, posłuchaliśmy nawet trochę polskiego radia. Takie warunki noclegowe nie zdarzają nam się często, więc tym bardziej doceniliśmy wygodne łóżko i troskę Pani Haliny. Dostaliśmy nawet kilka prezentów – różne olejki, wino i, przede wszystkim – pysznego kurczaka z ryżem i rosół, których nie zjedliśmy wieczorem – bo byliśmy bardzo najedzeni naszą kolacją nad mostem. Idealnie na jutrzejszy obiad!
Pani Halino – bardzo serdecznie pozdrawiamy i jeszcze raz dziękujemy za cudowną gościnę!

Rano szybciutko wstaliśmy, żeby udać się do miasteczka Google’a. Cały kampus zawiera wszystko, co potrzebne do życia – kawiarnie, mieszkania, siłownię, basen, itp. Pracownicy wyglądają na szczęśliwych i zrelaksowanych. Ala mówi, że chyba mogłaby tu mieszkać (w San Francisco na pewno!).

Po wizycie w miasteczku Google’a, w siedzibie Facebook’a (właściwie zamkniętej dla osób spoza firmy)

oraz zwiedzeniu uniwersytetu Stanford, pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża, kalifornijską „Jedynką”. Początkowo widoki zupełnie nas nie zachwyciły – ładnie robi się dopiero w okolicy miasteczka „dla bogaczy” – Carmel-by-the-Sea

(polecamy zachód słońca na publicznej plaży – cudownie jest obserwować ludzi, którzy schodzą się na plażę tylko w tym celu). Oczywiście koniecznie trzeba pojechać do Big Sur – niestety „Jedynka” jest wciąż zamknięta na pewnym odcinku i nie można zjechać do Pfeiffer Beach (bardzo żałujemy!), ale zachód słońca nad Brixby Creek Bridge, to kolejne „must-see” w tych okolicach.



Ala i Piotrek nocowali kilka dni w miasteczku Cambria, które co prawda nie ma zbyt spektakularnej plaży, ale za to można podziwiać wylegujące się na niej foki i słonie morskie

(tak naprawdę mogły to też być lwy morskie – z pewnej perspektywy wszystkie wyglądają naprawdę podobnie i bez lornetki ciężko je rozróżnić).

Niestety, po kilku cudownych dniach z Alą i Piterem, przyszedł czas na pożegnanie – ich wzywał samolot do Nowego Jorku, a nas – zwiedzanie Hollywood i pozostałych części Los Angeles. Wszyscy ruszyliśmy wcześnie rano.

Alu i Piotrku - do zobaczenia za nieco ponad dwa miesiące i dziękujemy za wszystkie spędzone chwile, cudowne noclegi i doskonałe towarzystwo. Buziaki! Będziemy tęsknić!

Comments