Najstarszy park narodowy w USA - Yellowstone, nareszcie!
- Ciechomscywpodróży
- 27 sie 2017
- 6 minut(y) czytania

Jak wiecie, byliśmy już o krok od zobaczenia najstarszego parku narodowego w USA – a właściwie wszystkie cztery nogi i cztery koła stały już w niejednym miejscu w parku. Mimo to, właściwie nic jeszcze nie zobaczyliśmy. Jadąc przez park z zepsutym kołem, nie mogliśmy sobie pozwolić na choćby jeden przystanek. Jednak to, co widzieliśmy z okien Shevy’ego, powodowało u nas ogromną ekscytację i już naprawdę ciężko było się doczekać na spacery po zakamarkach parku.
Wreszcie odebraliśmy samochód – cały i zdrowy i nareszcie przyszła pora na zwiedzanie!

Pierwszego dnia nie chcieliśmy zapuszczać się w południowe rejony parku – za daleko. Pojechaliśmy za to do pierwszej atrakcji, zaraz za północną bramą Yellowstone – Mammoth Hot Springs Terraces. Co zastaliśmy na miejscu? Tłumy ludzi (mimo, że był środek tygodnia), wycieczki Azjatów (czyli, jak zwykle...) i, przede wszystkim, tarasy z gorącą wodą. A właściwie z bardzo niewielką ilością wody. Zapewne w sezonie wiosennym jest tu co oglądać – teraz było dość sucho i tarasy nie zrobiły na nas aż tak dużego wrażenia. Po krótkim spacerze, udaliśmy się w stronę Grand Canyon of the Yellowstone.
Gdy tylko zaparkowaliśmy przy wejściu na szlak, zdążyliśmy przejść może 100 metrów, gdy złapał nas grad! Szybkim biegiem wróciliśmy do samochodu, żeby przeczekać najgorszą falę ataku lodowych kulek. Po zdjedzeniu kanapek, niebo całkiem się rozpogodziło i tylko gdzieniegdzie widać było pozostałości po gradzie. Szlak w stronę rzeki Yellowstone jest dość krótki, ale mając tak słabą kondycję, jak ja – nawet odrobinę męczący. Widok jest jednak warty zachodu – duży kanion, wodospad i rzeka – jeśli to jest tylko jakiś kanion niezbyt wielkiej rzeki w parku, to nie mogę się doczekać, żeby na własne oczy zobaczyć, jak cudowny musi być Grand Canyon. Ale to w późniejszym terminie. :)

Ostatnim punktem dzisiejszego dnia miała być Lamar Valley, czyli dolina, w której można spotkać tutejszą faunę. Po drodze minęliśmy jednak tylko bizony i, zniechęceni dość późną porą, ruszyliśmy w drogę powrotną. Jedziemy sobie, jedziemy, aż tu nagle – tłumy zwiedzających z lornetkami! Zatrzymaliśmy samochód i od razu dowiedzieliśmy się, czego Ci ludzie tak wypatrują – dwa niedźwiedzie grizzly wypoczywały sobie na polance za rzeką! Gołym okiem było widać jedynie poruszające się plamki. Pożyczyliśmy jednak od miłego chłopca lornetkę i mieliśmy okazję obserwować, jak jeden z niedźwiadków kąpie się w rzece. Ekstra! Nieco dalej na drodze stworzył się spory zator. Jak po chwili zauważyliśmy, po obu stronach drogi spacerowało stado bizonów, a dwa z nich postanowiły wejść na ulicę i skutecznie zablokować ruch samochodowy.

Po kilkunastu minutach czekania, odważny i ewidentnie zniecierpliwiony kierowca minął nas z lewej strony i zaczął powoli jechać w stronę bizonów. Po chwili zwierzęta faktycznie zaczęły uciekać przed zdenerwowanym kierowcą. Gdy kolejne bizony wchodziły na drogę, następni kierowcy próbowali robić to samo i wreszcie, po 30 minutach zabawy, udało nam się wyjechać z doliny. Noc spędziliśmy na campingu w Gardiner, a rano wstaliśmy wcześnie, by spróbować naszych sił w kolejce po miejsce na campingu Norris.
Na miejsce dojechaliśmy ok. 8:20 i to już było trochę za późno – podczas, gdy ja sprzątałam Shevy’ego i szykowałam śniadanie, Piotrek spędził dwie godziny w kolejce do rejestracji. Na szczęście, udało się! Przydzielono nam miejsce z kontenerkiem na jedzenie (obowiązkowa ochrona przed nocnymi wizytami misiaków), miejscem na ognisko, stolikiem i tyle. Na campingu Norris, są toalety i zlew do zmywania naczyń. Poza tym – nic. Jeżeli ktoś ma ochotę się wykąpać, musi pojechać na camping, na którym jest prysznic, zapłacić ok. 4-5$ i można się umyć. Nawet lokatorzy danego campingu muszą płacić dodatkowo. Warto zatem szukać miejsca na jak najtańszych campingach, bo pranie i prysznic (czy nawet dostęp do internetu), to przyjemności płatne dodatkowo.

W piątek chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, bo obawialiśmy się, że następnego dnia (sobota) w parku będą tłumy ludzi. Jako pierwsze „must see” zwiedziliśmy Sulphur Caldron i Mud Vulcano. Poza kilkoma gejzerami i różnymi jeziorkami, największe wrażenie zrobiła na nas „smocza jaskinia” – czyli jama, z której bucha para i, na dodatek, wydobywają się z niej dziwne odgłosy. Naprawdę sprawia wrażenie, jakby w środku był smok! So weird!

Później pojechaliśmy nad ogromne jezioro Yellowstone. Zatrzymaliśmy się na polance piknikowej i po krótkim spacerze przez las, znaleźliśmy się na sporej, zupełnie bezludnej plaży. Byłoby całkiem miło, gdybym tak bardzo nie bała się spotkania z niedźwiedziem. :) Piotrek (jak zwykle) skorzystał z okazji zmoczenia się od stóp do głów – chyba powinniśmy stworzyć mapkę jezior i rzek, w których kąpał się Piter. :D

Po wizycie nad jeziorem, popędziliśmy w stronę „najlepszych atrakcji Yellowstone”, po drodze wstępując do West Thumb Geyser Basin.

Te "największe atrakcje", to oczywiście: Old Faithful Geyser i Grand Prismatic Spring. Pierwsza z nich, to największy gejzer w parku, który co ok. 90 minut wybucha na ok. 20 metrów. Dookoła stoją dwa rzędy ławek, z których można podziwiać wytryski. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że jesteśmy spóźnieni bardzo, bardzo mało – trafiliśmy na samą końcówkę wybuchu. Postanowiliśmy zatem szybko ruszyć w stronę tęczowego jeziora i może nawet zdążylibyśmy na następną erupcję.

Grand Prismatic Spring to wizytówka Yellowstone – piękne, kolorowe jezioro i wiele innych jeziorek, gejzerów, tarasów dookoła. Wszystko paruje i wygląda, jakby żyło. Miejsce przepiękne! Jednak żeby zobaczyć dobrze jezioro i jego fantastyczne barwy, trzeba chyba mieć drona. Ale, ale! Nagle na wzgórzu zobaczyliśmy mały taras, a na nim kupę ludzi. To będzie nasz cel na jutrzejszy poranek – zobaczyć wschód słońca z widokiem na jezioro od góry. Idealny plan! W drodze na nasz camping, Norris, zjechaliśmy jeszcze do Norris Geyser Basin.

I wiecie co? Chyba śmiało możemy stwierdzić, że jest to najpiękniejszy teren w Yellowstone. Długi spacer pomiędzy jeziorami, gejzerami, lasem i popękaną ziemią, to kwintesencja parku. Jeśli mielibyście spędzić tu bardzo mało czasu, odpuśćcie sobie duży gejzer i parę innych – za to koniecznie przyjedźcie w okolice Norris. Niestety nie mamy stąd zbyt dobrych zdjęć, bo trafiliśmy tu tuż po zachodzie słońca i szybko zrobiło się ciemno. Może uda się wrócić tu jeszcze na chwilkę, na przykład jutro?

Z samego rana (a właściwie w środku nocy, ciemnej i bardzo zimnej...) ruszyliśmy podziwiać wschód słońca. Gdy dojechaliśmy na początek szlaku, ogarnęło nas przeczucie, że chyba nic nie zobaczymy. Wszędzie unosiła się bardzo gęsta mgła, właściwie nie było za bardzo widać wejścia na szlak, nie mówiąc o potencjalnych niedźwiedziach i wilkach. No, super. Coś, co lubię najbardziej... Ale, skoro już wstaliśmy tak wcześnie, nie ma wyjścia. Założyłam kurtkę narciarską (!), dwie pary spodni, czapkę i rękawiczki i ruszamy.

Szlak nie jest specjalnie długi, ani też niekoniecznie ciężki. Ale mimo to, na spacerze czułam się nieswojo, bo łamaliśmy większość zasad hikingowania w parku – szliśmy we dwójkę (powinniśmy przynajmniej z jeszcze jednym towarzyszem), nie mieliśmy bear spray (czyli spreju na misie, który właściwie nie wiem, jak działa, ale działa) i szliśmy przed wschodem słońca, bez dzwoneczków. Piotrek na dodatek bardzo się ze mnie śmiał, gdy tupałam i śpiewałam i powiedział, że „robię siarę”. Ja tam myślę, że on sam też się trochę bał, ale nie mógł tego przecież pokazać. ;)
Tak, jak się spodziewaliśmy, z góry widać było jedynie mgłę. Dołączyło do nas kilka osób i wszyscy cierpliwie czekaliśmy, aż mgła opadnie. Po godzinie postanowiliśmy wrócić do samochodu. Było pioruńsko zimno i żadna zabawa, skakanie, tupanie – nic nie pomagało. W samochodzie rozgrzaliśmy się ciepłą herbatą i po kolejnych kilkunastu minutach znów ruszyliśmy na szlak. Tym razem zobaczyliśmy piękne, kolorowe jezioro!

Ale, ale, nie mamy pojęcia kiedy i jak ludzie są w stanie zrobić takie zdjęcia jeziora, jak na wszystkich ulotkach parku – po prostu bucha z niego tak gęsta para, że wydaje nam się to niemożliwe!
Po Tęczowym Jeziorze, przyszła kolej na wspomniany wcześniej wybuch największego gejzeru. I, wiecie co? W Visitors Center uzyskaliśmy informację, że gejzer wybuchnie o 11:20. Jednak o 11:10 było już po wszystkim. Znów się spóźniliśmy! Tym razem jednak poczekamy kolejnych 90 minut – w końcu to największa atrakcja parku. Po zrobieniu porządków i zjedzeniu śniadania, bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć prysznic (trudno, będziemy oglądać „na brudasa”) i poszliśmy do „sklepu”. Najgorszy, malutki chlebek, kosztuje tu ponad 4$. Podziękowaliśmy. W zamian kupiliśmy lody (3$...) i poszliśmy podziwiać wybuch. Gdyby nie okrutnie niemiły pan, który nikomu nie pozwalał siedzieć w pobliżu jego rodziny, bo „on tu już tak długo czeka, że musi mieć najlepsze miejsce”, wrażenia byłyby całkiem przyjemne.

Sam wybuch trwał może minutę i, na dodatek, nie udało nam się go nagrać, bo kamerka zrobiła psikusa. Jak na największą atrakcję i tak długie oczekiwanie, to nie jest to nic specjalnego. Ale skoro już byliśmy w Yellowstone i mieliśmy trochę czasu – chyba warto się wybrać.

Po kilku krótkich spacerkach i kolejnych atrakcjach (jeszcze więcej gejzerów i wodospadów, m.in. Gibbon Falls, Artist Paintpots, itd.) chcieliśmy jeszcze wrócić do Norris Geyser Basin. Ale, ale. To była SOBOTA. Nigdy, przenigdy nie jedźcie do Yellowstone w weekend! Cały parking był zajęty i trzeba było czekać na wolne miejsce. Bardzo długo czekać. Uznaliśmy, że nasze wspomnienia z poprzedniego dnia są piękne i chyba nie warto ich niszczyć dla kilku zdjęć. Za dużo nerwów. I tym optymistycznym akcentem pożegnaliśmy się z Yellowstone National Park. Tego się nie da dobrze opisać, ani nawet uchwycić na zdjęciach. To po prostu TRZEBA zobaczyć. Polecamy!



Comments