Nareszcie, Chicago!
- Ciechomscywpodróży
- 15 sie 2017
- 5 minut(y) czytania

Chicago od początku zrobiło na nas duże wrażenie. Przejeżdżając obok miasta, gdy rozpoczynaliśmy naszą podróż w kierunku New York City, zobaczyliśmy piękną panoramę Chicago, która już wtedy naprawdę nas urzekła.
Tym razem było podobnie. Przede wszystkim, droga do centrum miasta, przebiegła znacznie szybciej, niż kiedy wjeżdżaliśmy do NYC. W samym centrum nie zauważyliśmy aż takich korków i tłumów. Żeby zaparkować pod mieszkaniem kuzynki Piotrka, Barbary, musieliśmy zdobyć specjalne naklejki. Postanowiliśmy zostawić Shevy’ego na chwilę i wejść na górę. Basia miała być w pracy, ale Kraig powinien być już w domu. Na parterze zobaczyliśmy bardzo dziwny domofon – nie mogliśmy wybrać numeru mieszkania, lecz wyszukaliśmy nazwisko Barbary i okazało się, że zadzwoniliśmy do niej na telefon, a ona mogła zdalnie otworzyć nam drzwi wejściowe ze swojej pracy. Ekstra! Udaliśmy się windą na najwyższe piętro, a klucze do mieszkania, zgodnie z ustaleniami, znaleźliśmy pod wycieraczką. Gdy już przeszliśmy pół apartamentu, okazało się, że Kraig jednak był w domu, ale siedział sobie wygodnie na balkonie i zupełnie nas nie słyszał. Szybko się z nami przywitał i oddał nam część swoich naklejek, pozwalających zaparkować tuż pod budynkiem Basi.

Apartament, w którym mieszkaliśmy przez kolejnych kilka dni, jest piękny i znajduje się w doskonałej lokalizacji, na południe od centrum. Z balkonu rozpościera się niesamowity widok na panoramę Chicago. Wieczorem zjedliśmy kolację zrobioną przez Kraiga: grillowane homary i łososie, smażoną brukselkę i sałatkę z kaszy – wszystko przepyszne! Po kolacji spotkaliśmy sąsiadkę – Kasię, która trochę umie mówić po polsku, ale chyba nie tak dobrze, jak Barbara. Wieczorem przywitały nas fajerwerki, które w letnich miesiącach można oglądać dwa razy w tygodniu (środy i soboty).
Rano poszliśmy na dłuuugi spacer. Najpierw weszliśmy do Grant Park i od razu trafiliśmy na rzeźbę Agora, polskiej autorki, Magdaleny Abakanowicz. Obok rzeźby znajdują się ogromne okulary, które zachęcają Amerykanów do podziwiania całkowitego zaćmienia słońca, które będzie miało miejsce 21. sierpnia (oczywiście się wybieramy!). Nieco dalej zobaczyliśmy ogromną Buckingham Fountain.

Mijając Art Institute of Chicago, doszliśmy do drugiego parku – Millenium Park.

Właściwie Grant i Millenium są ze sobą połączone i wyglądają jak jeden duży park. Jednak to w tym północnym znajduje się Cloud Gate, czyli słynna „fasola”.

Tuż obok można podziwiać Crown Fountain – na wysokich fontannach znajdują się ruchome wizerunki ludzi, a co jakiś czas z ich ust płynie woda.


Największą uciechę z tych fontann mają oczywiście dzieci – wszystkie w kostiumach kąpielowych, doskonale się bawią w centrum miasta. Po środku parku mieszkańcy Chicago wybudowali niesamowity amfiteatr, w którym prawie codziennie można słuchać różnych koncertów. Co więcej, w ciągu dnia na scenie odbywają się próby orkiestry, więc bardzo miłym pomysłem na chwilę odpoczynku, wydaje się być urządzenie sobie pikniku.

Później poszliśmy do Navy Pier – turystycznego półwyspu, z którego widać jezioro Michigan i liczne porty, a także można odpocząć na plaży.

Wracając do mieszkania przeszliśmy się Lakefront Path, czyli chodnikiem wzdłuż wybrzeża i portów. Na południu mogliśmy jeszcze podziwiać Museum of Natural History i stadion Chicago Bears. Co ciekawe, warto zwrócić uwagę, że nowy stadion został wkomponowany w bryłę starego i naprawdę fajnie to wygląda.
Wieczorem poszliśmy jeszcze na koncert do amfiteatru. Amfiteatr ma sporo miejsc siedzących, ale na górze jest po prostu duuużo trawy, na której mieszkańcy rozkładają koce lub stawiają własne krzesełka. Ponadto podczas wieczornych koncertów można pić alkohol – u nas rzecz nie do pomyślenia. Spędziliśmy więc przemiły wieczór przy winie i przekąskach, słuchając afrykańskiej muzyki.

W piątek rano, wbrew zapewniom Barbary, że to strata czasu, zdecydowaliśmy się pójść do Willis Tower. Bardzo zależało nam na zobaczeniu super widoku z jednego ze szklanych balkonów. Pomyśleliśmy, że pewnie będzie kolejka, ale ta atrakcja nie powinna zająć więcej czasu, niż godzinę. O 12:00 byliśmy umówieni z Basią i Kraigiem pod biurem (w USA często zdarza się, że weekend zaczyna się już w piątek o 12:00). Jakie było nasze zdziwienie, gdy próbując dostać się na szczyt wieżowca, okazało się, że musimy stać w kilku różnych kolejkach, a każda następna zdawała się być jeszcze dłuższa (kupując bilet przez internet można ominąć dwie kolejki, jednak pamiętajcie, że należy go wcześniej wydrukować). Cała wizyta zajęła nam ponad 2 godziny, z czego na górze spędziliśmy może 5 minut (na samym balkonie 30 sekund). Oczywiście widok jest piękny, ale polecamy tę atrakcję tylko wtedy, gdy macie dużo czasu i cierpliwości. Kolejki były do: kupna biletów, pamiątkowego zdjęcia, okazania biletów, toalet, wind, na tarasy, a także do zjechania na sam dół. Totalny obłęd!

Mocno spóźnieni, nie dojechaliśmy już pod biuro Barbary, tylko od razu w nasze docelowe miejsce – do portu. Tego dnia czekała na nas niesamowita niespodzianka – kolega Barbary zabrał kilkoro znajomych na rejs jachtem po jeziorze! Było naprawdę cudownie! Widok lepszy niż z Willis Tower, bez kolejek i w miłym towarzystwie. Żyć, nie umierać!

Wieczorem poszliśmy jeszcze na festiwal hot-dogów! W Lincoln Park rozstawiono kilkanaście budek z różnymi hot-dogami, a obok znajdowała się scena, na której swój koncert grał zespół 16 Candles. Muzycy grali różne covery lat 80., a publiczność doskonale się przy nich bawiła.


W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze kilkoro znajomych Barbary i jej koleżanek, więc usiedliśmy z nimi w barze (wcześniej byliśmy nawet w mieszkaniu jednej z dziewczyn – również piękny widok z okna!). Dzień był pełen wrażeń i naprawdę bardzo udany (no, może z wyjątkiem porannego wypadu na Willis Tower). ;)
W sobotę zjedliśmy pyszne i ogormne śniadania w Eleven City Diner, do którego była dość długa kolejka (w środku należy podać swoje imię i liczbę gości, a następnie czekać na swoją kolej). Piotrek zamówił kanpkę, która była ogromna – z kiełbaską, bekonem, jejecznicą, a do tego – smażonymi ziemniaczkami. Justyna wybrała słodkie śniadanie – francuskie tosty z bananami, truskawkami i syropem klonowym. Basia i Kraig również dostali spore porcje swojego śniadania, ale tosty Justyny chyba przebiły wszystko, bo każdy próbował i próbował i w końcu (wspólnymi siłami), udało nam się wyczyścić talerz do zera.

Bardzo polecamy to miejsce na śniadanie lub lunch – ma fajny klimat i bardzo smaczne jedznie, a ceny wahają się między 10 a 20 $. Popołudnie spędziliśmy na spacerowaniu wzdłuż kanału. Polecamy wybrać się na wycieczkę architekrury na łodzi – kosztuje ok. 30-40$ od osoby i już od kilku osób słyszeliśmy, że naprawdę warto (nam nie spodobała się kolejka na łódkę i troszkę brakowało nam czasu, więc uznaliśmy, że podobną, ale krótszą trasę, zrobimy na piechotę). Wieczorem poszliśmy jeszcze na spacer w stronę Northerly Island, dokąd zwabiły nas dźwięki muzyki. Okazało się, że Chicago pożegnało nas koncertem Nickleback (staliśmy poza terenem koncertu, ale i tak słyszeliśmy i widzieliśmy bardzo dużo) i fajerwerkami nad Navy Pier (bo przecież była sobota).

Polecamy kilkudniową wizytę w Chicago, które spodobało nam się bardziej niż New York – bo mniej zatłoczone, spokojniejsze i bardziej przestronne.
Dziękujemy za gościnę Barbarze i Kraigowi – po raz kolejny przekonaliśmy się, że najważniejsi podczas wyjazdu są cudowni ludzie, których spotykamy na swojej drodze. Bardzo, bardzo DZIĘKUJEMY!

P.S. Wiecie, że w Chicago swój początek ma słynna Route 66? Skoro już jesteśmy w tym miejscu, najwyższa pora zacząć na dobre naszą wycieczkę. Kierunek: Dziki Zachód!

Comments