top of page
Szukaj

Dwa dni w Nevadzie - Las Vegas i Tama Hoovera

  • Ciechomscywpodróży
  • 13 paź 2017
  • 3 minut(y) czytania

Nevada, to dwudziesty czwarty stan, który odwiedzamy. Przypominamy, że na Facebooku wciąż czekamy na głosy pod naszym konkursowym postem – ile stanów uda nam się przejechać podczas podróży po USA? Czasu coraz mniej, a my mamy jeszcze bardzo dużo do zobaczenia!

Do Nevady przyjechaliśmy właściwie w jednym celu – chcieliśmy na własne oczy zobaczyć, jak wygląda miasto grzechu – Las Vegas i przekonać się, czy da się coś wygrać w automatach lub ruletce.

Początkowo planowaliśmy przyjechać do miasta od strony Tamy Hoovera i, koniecznie, po zachodzie słońca – podobno wtedy miasto robi największe wrażenie – już z daleka widać świetlną łunę. Ostatecznie jednak okazało się, że nadrobilibyśmy zdecydowanie za dużo drogi, a poza tym – to była nasza jedyna noc podczas całej podróży, którą chcieliśmy spędzić w hotelu – nadrobić internetowe zaległości i porządnie się wymoczyć pod gorącym prysznicem, więc chcieliśmy być w hotelu trochę wcześniej. Do Vegas przyjechaliśmy prosto z Death Valley – akurat na czas popołudniowych korków. Hotel zarezerwowaliśmy już w Kalifornii dzięki aplikacji Hotel Tonight, którą polecili nam Alicja i Piotrek. Aplikacja jest fajna, bo można zarezerwować niezłe hotele w bardzo dobrej cenie „last minute”. My, z naszym niskim budżetem, zdecydowaliśmy się na nocleg w Hotelu Plaza – blisko do Downtown, choć daleko od najlepszych hoteli w Vegas. Wieczorem wyszliśmy na podbój kasyn.

Najpierw przeszliśmy się przez Downtown - pod samym hotelem znajdowała się ulica, na której skąpo ubrane panie tańczyły na barach, po drodze kilka kapel grało koncerty, a większość turystów wychodziła z pełnymi torbami z Gift Shopów i szła pograć na maszynach w kasynach.

Dla nas to nie była specjalnie ciekawa rozrywka, dlatego dość długim spacerem Las Vegas Boulvard, przeszliśmy w stronę dzielnicy z najlepszymi kasynami i hotelami, m.in. The Venetian (gdzie można pływać gondolami po kanałach w obrębie hotelu), Caesars Palace (m.in. z koloseum, w którym są różne występy, Fontanną Di Trevi i innymi „zabytkami”), New York-New York (którego budynki przedstawiają panoramę Manhattanu),

Treasure Island (przed którym odbywa się bitwa statków), Stratosphere (z wysoką wieżą swobodnego spadku i tego typu atrakcjami), The Mirage, Bellagio, MGM Grand, Excalibur (w kształcie zamku), Luxor, Mandalay Bay (ze szklanym tunelem po środku wielkiego akwarium, w którym pływają rekiny) i wiele innych. Do każdego z hoteli możesz wejść z ulicy i przejść się po wspomnianych atrakcjach i, oczywiście, odwiedzić kasyna.

Naszą grę rozpoczęliśmy od automatów, na których chyba trudno wygrać porządne pieniądze, a poza tym – to bardzo nudna zabawa, w której nic od nas nie zależy. Jedyny automat, na którym udało nam się coś wygrać, to The Flinstones – zupełnie nie rozumieliśmy, o co tam chodzi, ale udało nam się obstawić dobrego Freda, który wygrał nam w kręgle 10$. Niestety, wygrana nie wyskakuje jak na filmach z automatów w monetach – po prostu dostaliśmy kupon, który można włożyć do kolejnego automatu lub wymienić na gotówkę.

Po automatach, przyszła kolej na ruletkę – też na automacie, ale już z innymi zawodnikami i prawdziwą ruletką. Mimo różnych sposobów, którymi chcieliśmy wygrać grę, udało nam się w sumie wygrać może 5$ - wszystkie nasze wygrane wyzerowały się z tym, co wcześniej wrzucaliśmy w innych miejscach. Niestety, żeby wygrać pieniądze w Vegas trzeba mieć dużo szczęścia i/lub konkretne pieniądze na start.

Do hotelu wróciliśmy nad ranem – stopy porządnie nas bolały po całonocnych spacerach. Poszliśmy spać na bardzo krótko – musieliśmy się wymeldować o 11:00, a jeszcze mieliśmy w planach kąpiel, pakowanie i buszowanie w internecie. Rano poszliśmy jeszcze do jednego kasyna obok nas i Piotrkowi udało się trochę wygrać, mi – trochę przegrać, więc znów byliśmy „na zero”. :)

Na pożegnanie z Vegas pojechaliśmy na nasze ulubione burgery – ostatnie już w tej sieciówce – do In-n-Out. Niestety, ten fastfood można znaleźć tylko w Kalifornii, Nevadzie i Arizonie.

Po południu pojechaliśmy wreszcie w kierunku Tamy Hoovera (ogromnej elektrowni wodnej) – przed wjazdem nasz Shevy został przeszukany – jednak gdy Piotrek otworzył tylne drzwi samochodu, przypomnieliśmy sobie, że na stoliku suszy się moja bielizna – pan szybko zamknął drzwi i nie chciał już niczego przeszukiwać. :)

Na tamę wjechaliśmy tuż po zachodzie słońca. Trzeba przyznać, że to miejsce robi wrażenie – jest ogromne i świetnie zabezpieczone.

Gdy zaczęło się ściemniać, z mikrofonów usłyszeliśmy przerażający głos, który około 20 razy powtórzył: Proszę opuścić teren tamy – po zmroku zabrania się ruchu pieszym.

Na nocleg wybraliśmy piękne miejsce nad jeziorem, między górami – zaraz za tamą, choć już w Arizonie. Dojazd był bardzo ciężki – wyboista droga nad przepaścią. Na szczęście, poranne widoki zrekompensowały nam trudy podróży. Dodatkowo, nad jeziorem odwiedziły nas spragnione osły, które spędziły z nami prawie dwie godziny.

Stąd, jedziemy już w kierunku Matki Dróg, czyli Route 66.


 
 
 

Comments


© 2017 by Ciechomscy w podróży

bottom of page